ALPY 2015-2018
ALPY 2013-2014
- Dufourspitze 2014
- Mont Blanc 2014
- Gran Paradiso 2014
- Wildspitze 2013
- Zugspitze 2013
i Ferrata Drachenwand - Grossvenediger 2013
- Grossglockner 2013
TATRY 2018-2024
TATRY 2017
TATRY 2015-2016
TATRY 2010-2014
GÓRY INNE 2011-2025
Alpejskie Wyprawy 2013-2014
Grossglockner - 2013
Großglockner, Grossglockner – najwyższy szczyt Austrii o wysokości 3798 m n.p.m. Znajduje się w Centralnych Alpach Wschodnich, w Wysokich Taurach w grupie górskiej Glockner. Drugi co do wybitności szczyt Alp (MDW: 2423 metry). Wznosi się ponad lodowcem Pasterze, do którego prowadzi droga samochodowa (w zimie zamknięta) – odgałęzienie przebiegającej obok drogi glocknerskiej (niem. Bruck Heiligenblut). Stopień trudności najłatwiejszej drogi na szczyt określany jest na PD+ (PD = fr. peu difficile – nieco trudno). Wierzchołek główny pierwszy raz zdobyty został 28 lipca 1800 roku.
Wyjazd i dzień pierwszy 08.06. - 09.06.
Wyprawa w wysokie taury rozpoczęła się od spotkania uczestników (Sylwek czyli ja, Piotr, Łukasz oraz Błażej) w Łuszkowie koło Śremu, skąd po wypiciu kawy, zjedzeniu ciasta okolo 17:30 wyruszyliśmy w prawie 1000 kilometrową podróż do Kals pod Grossglockner. Przejazd przez Polskę i niemieckie autostrady przebiegł szybko i bezprolemowo, dopiero po wjeżdzie do Austrii i dojechaniu na drogę prowadzącą do Kals okazało się, że przejazd jest zamknięty z powodu zejścia lawiny błota i kamieni podczas ostatnich obfitych opadów deszczu. Wtedy rozpoczęły się rozmyślania którędy pojechać, wybór padł na trasę widokową Hochalpenstrasse, niestety płatną 33 euro, całe szczęście pogoda nam sprzyjała co owocowało pięknymi widokami pobliskich szczytów oraz naszego celu głównego - Grossglocknera. Po przejechaniu całej trasy i nacieszeniu oczu widokami ruszyliśmy w kierunku Kals a dokładnie na parking w pobliżu Lucknerhaus, do którego droga dojazdowa jest również płatna (9 euro) lecz nam udało się tej opłaty uniknąć :).

Po przybyciu na parking przyszła pora na przepakowanie plecaków, wzięciu najbardziej potrzebnych rzeczy i ruszeniu w góry. Z powodu zamkniętego tunelu i zeszłotygodniowych obfitych opadach śniegu planem na dzień pierwszy było dotarcie do schronu zimowego przy Studlhutte. Po przygotowaniu plecaków okazało się, że nie są one wcale lżejsze. Wyruszyliśmy około godziny 11 kierując się do schroniska Lucknerhutte, droga ta zajęła nam godzinę, dokładnie tyle ile pokazują znaki ale to tylko dlatego, że na tej trasie nie było już śniegu. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę, która nie była już taka różowa jak do tej pory. Zaraz po wyjściu z Lucknerhutte pojawiły się pierwsze pola śnieżne, my jak tylko mogliśmy omijaliśmy je. Jednak nie trwało to długo i choć bardzo tego nie chcieliśmy zaczęliśmy brnąć w śniegu z początku po kostki, później po kolana a zdarzały się też wpadki po pas co z każdą minutą powodowało u nas niechęć do dalszej wspinaczki. Z każdym krokiem zmęczenie nóg potęgowało się coraz bardziej zwłaszcza moich czterdziestoletnich :). Po kilku godzinach przedzierania się przez nie przetarte drogi po lewej stronie szlaku, który sami tyczyliśmy ujrzeliśmy, oddychając z ulgą schronisko Studlhutte (2801 m.n.p.m.). Oczywiście żeby znaleść się w upragninym schronie czekało nas jeszcze conajmniej godzinne podejście, jednak wszystko ma swój koniec co oznaczało, że po sześciu godzinach podejścia znaleźliśmy się w schronie zimowym. Tam okazało się, że nasze markowe buty z goretexem są całkowicie przemoczone, całe szczęście, że była tam możliwośc rozpalenia ognia w piecu i całkiem dobrego wysuszenia rzeczy. Od następnego dnia wszyscy wkładaliśmy do butów worki foliowe, które chociaż trochę chroniły nas przed wilgocią. Po kolacji położyliśmy się spać aby wypocząć przed jutrzejszą wspinaczką.

Dzień drugi 10.06
Następny dzień przywitał nas piękną słoneczną pogodą, po zweryfikowaniu wszystkich znaków dla wędrujących turystów wyruszyliśmy w dobrych humorach zostawiając za sobą schronisko Studlhutte. Na początku wykonaliśmy trawers śnieżny pobliskiego szczytu, na którym zapadaliśmy się w mokrym śniegu nawet po pas. Po trawersie przyszedł czas na krótkie podejście, po którym naszym oczom ukazał sie nasz cel główny - Grossglockner częściowo ukryty pod pierzyną z chmur. Gdy już nacieszyliśmy oczy tym pięknym widokiem ruszyliśmy w dalszą śnieżną drogę by po kilkudziesięciu minutach dojść, tak nam się wydawało z uwagi na ilość śniegu, do czoła lodowca gdzie bardziej dla treningu niż dla bezpieczeństwa powiązaliśmy się liną i ubraliśmy raki. Po uzupełnieniu płynów ruszyliśmy do następnego celu, którym był początek ferraty prowadzącej do schroniska Erzh. Johann Hutte (3454 m.n.p.m.). Tam rozwiązaliśmy się z liny i rozpoczęliśmy wspinaczkę by po kilkudziesięciu metrach przekonać się, że stalowe liny ferraty giną w głębokim śniegu a my mamy do pokonania kolejne pole śnieżne. Gdy już uporaliśmy się z śnieżnym polem i dotarliśmy do następnej części ferraty do pokonania zostało nam kilkadziesiąt metrów wspinaczki po skalno - śnieżnym podłożu. Podczas tego ostatniego etapu jeszcze nie raz okazało się, że liny stalowe znikaja pod śniegiem a wspinaczka wtedy staje się bardziej trudna i niebezpieczna. Jednak te małe przeciwności nas nie zatrzymały i po około sześciu godzinach dotarliśmy do schronu. Resztę dnia spędziliśmy na odpoczynku i nabieraniu sił na atak szczytowy, który miał nastapić w dniu następnym, nikt jednak nie spodziewał sie, że nie będzie dane całej ekipie wejść na szczyt :(.

Dzień trzeci 11.06
Pobudka zaplanowała była na godzinę 3:30, wszyscy bez większych problemów podnieśli się ze swoich łóżek. Za oknami jeszcze nie bardzo było widac jaka jest pogoda, słychać było jedynie bardzo silny wiatr, który nie napawał optymizmem. Rozpoczęły się przygotowania do wyjścia, między innymi, śniadanie, przygotowanie napoi na wspinaczkę i przepakowanie plecaków aby były najlżejsze jak to tylko możliwe. Około 5:00 wszyscy staliśmy przed drzwiami gotowi do wyjścia, za chwilę wszyscy byliśmy na zewnątrz gdzie zrobiliśmy pamiatkowe zdjęcia i powoli ruszyliśmy w stronę szczytu. Jednak po kilkunastu metrach nie dla wszystkich ale dla mnie wspinaczka się zakończyła, od rana nie czułem się dobrze, byłem osłabiony i z wielkim bólem stwierdziłem, że nie dam rady iść na szczyt po czym wróciłem do schronu aby przygotować się do zejścia, które w tym momencie także wydawało mi się ryzykowne, wiedziałem jednak, że nie mogę tam zostac dłużej. Zrobiłem tylko kolegom zdjęcie podczas wspinaczki i ruszyłem bardzo wolno w drogę powrotną. Po przejściu ferraty i zejściu na lodowiec mój stan się trochę poprawił co mnie trochę uspokoiło i przekonało, że zejdę cały i zdrowy. Lodowiec pokonałem w miarę sprawnie i znalazłem się w Studlhutte gdzie posiliłem się i po krótkim odpoczynku ruszyłem w drogę na parking podczas, której poza masą jeszcze bardziej mokrego śniegu zobaczyłem również parkę świstaków. Jeszcze podczas drogi w dół dostałem informację od kolegów, że około godziny 9:00 stanęli na szczycie i powiem szczerze, że byłem wtedy wściekły i zły na swoje niedomagania jednak z perspektywy czasu myślę, że podjąłem jedyną i słuszną decyzję, góra poczeka a ja jeszcze dostanę szansę na wejście. Gdy dotarłem do parkingu rozpocząłem proces suszenia ubrań i nadal zastanawiałem się dlaczego nie mogłem wejść i po złożeniu wszystkich faktów w jedną całość znalazłem wytłumaczenie. Celowo nie pisałem o tym wcześniej żeby zrobić to w jednym miejścu i przestrzec wszystkich przed tym co ja zrobiłem źle a mianowicie, poprzedniego dnia gdy dotarłem do Studlhutte dostałem gorączki, którą się bardzo nie przejąłem myśląc, że to skutek przemoczonych nóg. Sytuacja oczywiście powtórzyła się dnia następnego i wtedy już mnie to trochę zastanowiło a w szczególności uczucie zimna i dreszcze w nocy. Wniosek był jeden, był to udar słoneczny bo oczywiście czapka została w samochodzie i ja całą drogę przebyłem bez przykrycia głowy a że było ciepło zimowej czapki nie ubrałem co było moim wielkim błedem. Myślę, że nikt po przeczytaniu tego tekstu nie popełni tego błędu a dodam, że wcale te dwa dni do bardzo słonecznych nie należały. Po kilku godzinach oczekiwania na kolegów dostałem od nich informację, że nocują w Studlhutte bo są wyczerpani, przemoczeni i nie mają sił na zejście. Ja tą noc spędziłem w samochodzie co okazało się bardzo wygodnym rozwiązaniem.

Grossvenediger - 2013
Dzień czwarty 12.06
Großvenediger leży w grani głównej Wysokich Taurów, oddzielającej położoną na północy, równoleżnikowo zorientowaną dolinę Pinzgau od Matrei położonej na południu we Wschodnim Tyrolu. Großvenediger jest drugim pod względem wysokości szczytem Wysokich Taurów, a zarazem najwyższym położonym w ich grani głównej. W dosłownym tłumaczeniu nazwa szczytu oznacza Wielki Wenecjanin. Pochodzenie tej nazwy nie jest jasne. Jest ono zapewne związane z nazwą Wenecji (niem. Venedig). Według jednej z hipotez do południowych jego stoków mieli dawniej docierać kupcy weneccy. Według alternatywnej hipotezy nazwa szczytu pochodzi stąd, że przy bardzo dobrej przejrzystości powietrza miałby on być widoczny z odległej o 185 km Wenecji, co jednak nie znajduje potwierdzenia w faktach.
Rankiem czwartego dnia około godziny 9:00 koledzy zeszli ze Studlhutte, tego dnia czekało nas jeszcze ponad 1,5 kilometrowe przewyższenie podczas podejścia do schroniska a raczej schronu zimowego - Defreggerhause. Przed tą wędrówką skierowaliśmy swoje kroki do Lucknerhause położonego zaraz przy parkingu aby wziąć długo oczekiwany prysznic w niewygórowanej cenie 3 euro. W zdecydowanie lepszych nastrojach zapakowaliśmy się do samochodu i udaliśmy w podróż do Hinderbichl gdzie znajdował się parking płatny (8 euro dwa dni), z którego rozpoczynała się droga na Grossvenediger (3674 m.n.p.m.). Po przepakowaniu plecaków około godziny 14:00 ruszyliśmy do pierwszego celu naszej wędrówki schroniska Johannishutte (2121 m.n.p.m.) gdzie po doświadczeniach z poprzednich dni przygotowaliśmy się do przedzierania przez pola śnieżne. Po kilkunastominutowym odpoczynku ruszyliśmy do celu głównego tego dnia - Defreggerhause (2962 m.n.p.m.), początkowo droga prowadziła po słabo ośnieżonych łąkach przeplatanych skałami aby w niedługim czasie przejść już w tylko śnieżne pola. Naszym problemem tego odcinka drogi było zgubienie szlaku, który zniknął pod śniegiem a my na nasze nieszczęście udaliśmy się w złym kierunku przez co czas przybycia do schroniska znacząco się wydłużył. Gdy po dłuższym błądzeniu wreszcie zobaczyliśmy schronisko, faktem stała się możliwość nie dotarcia do niego przed zmrokiem. Ta ewentualność trochę nas przestraszyła biorąc pod uwagę fakt, że temperatura zaczynała spadać. Na nasze szczęście strach dodał nam sił i około 22:00 dotarliśmy do schronu zimowego schroniska Defreggerhause, tam czekała nas ostatnia noc w górach.


Dzień piąty 13.06
Piąty dzień przywitał nas piękną słoneczną pogodą z lekkim przymrozkiem co znacząco ułatwiło na poruszanie się w rakach. Tego dnia okazało się jednak, że jeden z uczestników wyprawy (Piotr) z powodu złego samopoczucia zrezygnował z ataku szczytowego. Reszta ekipy nie traciła nadziei i po przygotowaniu napojów oraz spakowaniu plecaków około 7:30 ruszyła w kierunku lodowca prowadzącego na szczyt Grossvenedigera. Po kilkudziesięciometrowej wspinaczce ponad schronisko dotarliśmy do zejścia na lodowiec, który ciągnął się niemal na sam szczyt i nieźle dał mi w kość swoimi podejściami. Początkowa droga przez lodowiec była całkiem przyjemna bo odbywała się przy zmarzniętym śniegu i przy lekkim wietrze jednak wszystko co dobre się szybko kończy. Słońce szybko poruszało się ku górze a śnieg stawał się coraz bardziej grząski by przy szczycie przejść w całkiem mokry. W takich warunkach droga na szczyt zajęła nam około czterech godzin, na szczycie stanąłem o 11:40 i muszę powiedzieć, że wejście całkowicie mnie wyczerpało a jeszcze dzisiejszego dnia czekało nas zejście o 2,2 kilometra niżej na parking. Po obowiąkowych zdjęciach, filmach, powiadomieniu rodzin i oczywiście zebraniu sił na powrót ruszyliśmy w drogę powrotną, po półtorej godzinie zameldowaliśmy się w schronisku gdzie czekał na nas wylegujący się w słońcu Piotr. Tutaj odpoczęliśmy około godziny i ruszyliśmy w ostatnią drogę w dół tego wyjazdu, na parkingu zameldowaliśmy się o 19:30, po przygotowaniu ostatniego noclegu położyliśmy się spać. Rankiem udaliśmy się na zakupy, wysyłanie pocztówek aby na koniec ruszyć w podróż do domu.


Zugspitze - 2013 i Ferrata Drachenwand
Dzień pierwszy 17.08.2013
Wyjazd rozpoczął się w Katowicach o godzinie 3:40, ruszyliśmy w składzie (Sylwek, Rafał i Artur) w sześcio i półgodzinną drogę do Mondsee (Austria) aby przejść Via Ferratę Drachenwand. Ferrata ta posiada trudności wyceniane na B/C wejście na szczyt Gipfelhohe (1060 m.) zajmuje około dwóch godzin, ze szczytu rozpościra się wspaniała panorama na tereny położone w pobliżu Mondsee. Zejście z ferraty zajmuje około półtorej godziny. Po zejściu z ferraty i odpoczynku na parkingu pojechaliśmy w drogę na kolejny parkinng (płatny 7 Euro za dwa dni) w Hammersbach tuż obok szlaku na Zugspitze przez piekielną dolinę. Jeszcze podczas drogi zatrzymaliśmy się na parkingu gdzie przepakowaliśmy plecaki na jutrzejszą drogę na Zugspitze. Na parkingu obowiązkowa kolacja i do łóżka :-) (Rafał na zewnątrz, ja z Arturem w samochodzie).

Dzień drugi 18.08.2013
Zugspitze (2962 m n.p.m.) – najwyższy szczyt górski w Niemczech. Zugspitze należy do pasma górskiego Wettersteingebirge znajdującego się w Alpach Bawarskich (Tyrolsko-Bawarskich Alpach Wapiennych) na granicy niemiecko-austriackiej w okręgu Garmisch-Partenkirchen. Nazwa góry pochodzi od częstych lawin (z niemieckiego: Lawinenzüge) schodzących w dół stromej północnej ściany. Na masywie Zugspitze spotykają się grań główna Wetterstein (stanowiąca granicę pomiędzy Austrią i Niemcami), grań Blassen i grań Waxenstein. Również tutaj znajdują się dwa z kilku niemieckich lodowców – Schneeferner i Höllentalferner.
Budzik ustawiony mieliśmy na 5:00, szybkie zebranie się i na początku szlaku byliśmy o 5:25. Szlak rozpoczyna się od leśnej drogi, która doprowadza nas do wąwozu Hoellentalklamm, wejście płatne 4 Euro. Wąwóz ten prowadzi nas przez 2,7 km rwącego potoku z licznymi wodospadami i podchodzimy nim o 300 m wyżej, podczas drogi przechodzimy raz na lewą raz na prawą stronę potoku przez liczne mostki. Droga prowadzi przez wydrążone w skałach tunele, podejścia po skalnych schodach a zewsząd kapie woda, dlatego dobrym pomysłem jest ubranie kurtki przeciwdeszczowej. Po przejściu wąwozu dochodzimy do bardziej ostrego podejścia, które wyprowadza nas na leśną polanę gdzie znajduje się schronisko Höllentalangerhütte. Tutaj robimy przerwę na śniadanie a ja podejmuję decyzję, że idę swoim tempem a koledzy idą szybciej i po wejściu na Zugspitze idą dalej do biwaku na Grani Jubileuszowej. Decyzja moja była spowodowana moim kontuzjowanym kolanem, niestety słabą kondycją i 18-kilogramowym plecakiem. Tutaj praktycznie się rozdzieliśmy a ja swoim tempem ruszyłem w dalszą drogę, która po krótkim płaskim odcinku doprowadziła mnie do podejścia pod ferratę. Tutaj ubrałem uprząż, założyłem lonże, po krótkim odcinku ferraty okazało się, że te wszystkie zabawki nie są potrzebne no może na odcinku zwanym "Deska" co bardziej bojaźliwi mogą odczuwać potrzebą przypięcia się.

Ferrata a następnie trochę skalnego podejścia doprowadziły mnie do terenów pokrytych piargami, po których poruszanie się jest niezbyt konfortowe gdyż wszystko co na ziemi usuwa się spod nóg. Tego typu tereny zaprowadziły mnie do początku lodowca Höllentalferner, mój plecak i tak był już wyjątkowo ciężki także postanowiłem na tak mały lodowiec nie zabierać raków. Przejście przez lodowiec pomimo braku raków nie stanowiło większego problemu i w miarę szybko pojawiłem się pod wejściem na drugą na szlaku ferratę, która ciągnie się około 500 m do góry i doprowadza na sam szczyt. Ciężki plecak i ból kolana spowodowały wrażenie, że to podejście nie ma końca. Jeszcze przed wejściem na ferratę niebo zasnuło sie chmurami a przed samym szczytem wystąpiły przelotne opady deszczu. Po morderczej wspinaczce o około godziny 18 pojawiłem się na Zugspitze, niestety ze szczytu nie było widać praktycznie nic. Ponieważ pogoda zespuła się całkowicie musiałem się rozejrzeć za jakimś przytulnym miejscem osłoniętym od deszczu na nocleg. Miejsce na nocleg znalazłem na samym dole przy wejściu do jakichś pomieszczeń technicznych od strony austryjackiej. Noc minęła bez problemów a rano gotowy byłem do zejścia.

Dzień trzeci 19.08.2013
W pierwszej wersji miałem z samego rana ruszyć na Grań Jubileuszową aby dołączyc do kolegów, którzy spędzali noc w biwaku. Pogoda niestety nie nastrajała optymistycznie i zdecydowałem się na zejście do jeziora Eibsee a później powrót na parking w Hammersbach. Pierwszym problemem zejścia był brak możliwości znalezienia szlaku (żadnych oznaczeń na szczycie). Nie mając większego wyboru ruszyłem jedynym szlakiem schodzącym na stronę austryjacką, na szczęscie po około 300 m pojawiła się informacja o kierunku szlaku do jeziora Eibsee. Początkowa faza zejścia to skalne tereny często przeplatane ubezpieczeniami w postaci drabinek i stalowych lin. W otoczeniu takich terenów docieramy do piargowej ścieżki, która doprowadza nas do schroniska Neustädter Hütt. Po kilkunastominutowej przerwie ruszam w dalszą drogę, niestety przelotne opady deszczu przechodzą w ciągły. Droga od schroniska prowadzi przez skalne zejścia przeplatane górskimi łąkami na których pasą się owce. W takim otoczeniu docieram do terenów leśnych gdzie deszcz już nie pada a leje. Leśna ścieżka wydaje się nie mieć końca ale, że wszystko ma swój koniec to i ja dochodzę do dolnej stacji kolejki linowej z Eibsee na Zugspitze. Stamtąd dochodzę po kilku kilometrach do parkingu w Hamersbach. Międzyczasie dostaję informację od schodzących z Grani Jubileuszowej kolegów, że na parkingu będą około 18, ponieważ deszcz cały czas leje, na kolegów oczekuję w samochodzie. Gdy już połączyliśmy siły i z smsa dowiedzieliśmy się, że na jutro i pojutrze zapowiedana jest poprawa pogody ruszamy do Austrii aby znaleźć nocleg i chociaż trochę się podsuszyć. Niestety znalezienie noclegu w rozsądnej cenie graniczyło z cudem a nad nami zawisło widmo noclegu w samochodzie. Na szczęście na jednym z austryjackich kempingów znalazł się pomocny człowiek, który umieścił nas w pomieszczeniu na narty gdzie w cieple spędzilśmy noc wcześniej biorąc upragniony prysznic w cenie 0,75 Euro.
Wildspitze - 2013
cd. wyprawy Zugspitze-2013
Dzień czwarty 20.08.2013
Wildspitze - szczyt w Alpach Ötztalskich, części Centralnych Alp Wschodnich. Leży w Austrii w kraju związkowym Tyrol. Góra ma dwa wierzchołki: południowy, wyższy, o wysokości 3774m n.p.m. (znajduje się na nim krzyż około 4-metrowej wysokości), oraz niższy, północny, o wysokości 3765 m n.p.m. (dawniej wyższym wierzchołkiem był wierzchołek północny, jednak ocieplenie klimatu spowodowało stopienie części pokrywy śnieżnej na nim). Jest to najwyższy szczyt podgrupy Alp Ötztalskich - Weißkamm i całych Alp Ötztalskich. Jest także drugim co do wysokości szczytem w Austrii po Großglockner.
Rankiem faktycznie pogoda miała się ku lepszemu co zdecydowanie poprawiło nam humory. Po zjedzeniu śniadania opuściliśmy miłe miejsce gdzie gospodarz wyciągnał do nas pomocną dłoń. Koledzy z rana postanowili przejść pobliską ferratę a ja czując jeszcze w nogach wczorajsze zejście z Zugspitze zostałem na parkingu i spędziłem czas wylegując się na ławce, międzyczasie słońce coraz więcej wychylało się zza chmur susząc do końca nasze mokre rzeczy. Koledzy wrócili z ferraty, zjedliśmy coś w stylu obiadu i ruszyliśmy do Vent a dokładnie do położonej o kilometr dalej malutkiej miejscowości z tylko dwoma pensjonatami Rofen. Tam udało na się zaparkować samochód na bezpłatnym parkngu gdzie przygotowaliśmy się do wyjścia w góry celem zdobycia Wildspitze. Droga z Rofen do schroniska Breslauer Hütte zajmuje około 2,5 godziny, ja dotarłem tam w oszołomiającym :-) jak dla siebie czasie 2 godzin 45 minut. Pod schroniskiem uzupełniliśmy zapasy wody i ruszyliśmy szlakiem na Wildspitze do położonego około 800 m. dalej stawu gdzie założyliśmy obóz szturmowy :-). Znajduje się tam doskonała wyczyszczona platforma pod namiot oraz ułożona z kamieni zapora przed wiatrem gdzie można bez problemu zagotować wodę. Ponieważ na zewnątrz temperatura spadła do 2 stopni i zaczynało sie ściemniać zapięliśmy się w śpiwory i poszliśmy spać. Jeszcze przed wejściem do namiotów na moment zza chmur wyłonił się nasz cel - Wildspitze.

Dzień piąty 21.08.2013
Telefon rozbrzmiał o godzinie 5:00 i niestety trzeba było wyjść z cieplutkich śpiworów na zewnątrz gdzie temperatura była poniżej zera co znacząco spowolniło gotowanie wody na herbatę a namiot od zewnątrz był miejscami oszroniony. Gdy tylko trochę się rozjaśniło nadszedł czas na atak szczytowy, początkowo szlak wiedzie kamienną drogą, która doprowadza nas do pola śnieżnego gdzie ubieramy raki i wiążemy się liną. Dalej ruszamy mozolnie ścieżką trawersując zygzakami śnieżny lej, który w ostatniej częsci jest bardzo ostro nachylony. Po męczącym śnieżnym podejściu rozwiązujemy się i zdejmujemy raki aby rozpocząć około 100 metrową wspinaczkę ubezpieczoną stalową liną na przełęcz Mitterkarjoch. Tam ponownie zakładamy raki i wiążemy się liną ponieważ czeka nas przejście przez lodowiec Mitterkarferner. W początkowej części droga przez lodowiec jest w miarę płaska aby pod koniec przejść w około 30 stopniowe śnieżne podejście, którym dochodzimy do ostatniego około 100 metrowego podejścia pod Wildspitze. Tutaj zostawiamy niepotrzebny balast w postaci liny, raków, kijków i ruszamy w ostatnie podejście, na szcycie meldujemy się około 11:20 - Wildspitze 3774 m.n.p.m. zdobyty. Z uwagi na to, że pogoda tego dnia była rewelacyjna ze szczytu rozpościerała się doskonała panorama Alp oraz panował tu dość duży ścisk. Po obowiąkowych fotosesjach ruszyliśmy w drogę powrotną, która przez lodowiec i część skalną za przełęczą przebiegła szybko i bez problemów. Problemy rozpoczęły się w momencie zejścia dość mocno nachylonym polem śnieżny gdzie Arturowi ujechał rak i zaczął się zsówać a ja próbując go zatrzymać pojechałem razem z nim, z każdą chwilą nabieraliśmy prędkości a ja obawiałem się żeby nie wjechać Arturowi rakami w głowę. Całe szczęście całkiem nieźle wychodziło mi hamowanie rakami co utrzymywało mnie w stałej pozycji na tyłku :-) co umożliwiło mi w pewnym momencie wyminięcie Artura i zatrzymanie się po około 50 m. jazdy. Artur zatrzymał sie kilka metrów bliżej, po za otarciem łokcia Artura nic nam na szczęście się nie stało ale nauczyło nas, że na takich zejściach należy zachować szczególną ostrożność a łapanie jadącego kolegi nie wiele daje. Po zejściu trochę niżej i opanowaniu nagłego napływu adrenaliny poszliśmy niżej do naszego obozu, poskładaliśmy wszystko i ruszyliśmy do schroniska a następnie w drogę powrotną do samochodu. Na parkingu zrobiliśmy zasłużony odpoczynek i pojechaliśmy pod kolejną ferratę, którą mieli w planie koledzy, ja już do końca pobytu w Alpach zdecydowałem się na odpoczynek. Jeszcze tego dnia przenieśliśmy się spowrotem do Grainau pod Zugspitze na nocleg.


Dzień szósty 22.08.2013
Ostatniego dnia ja poszedłem na spacer po Garmisch gdzie między innymi byłem na skoczni narciarskiej, na której odbywa się jeden z kunkursów turnieju czterech skoczni. Koledzy zaś pojechali kolejką na Alpspix aby przejść kolejne dwie ferraty. Spotkaliśmy się ponownie około godziny 17:00 aby po spakowaniu ruszyć w drogę powrotną do Polski. Pomimo tego, że nie byłem wszędzie tam gdzie koledzy, wyjazd uważam za bardzo udany ponieważ dla mnie priorytetem było zdobycie Zugspitze i Wildspitze.
Gran Paradiso - 2014
Gran Paradiso (fr. Grand Paradis) – czterowierzchołkowy szczyt w Alpach Graickich we Włoszech o wysokości 4061 metrów. Położony w regionie Valle d'Aosta w pobliżu masywu Mont Blanc w Parku Narodowym Gran Paradiso. Skala trudności ocenia drogę na szczyt jako F+ lub PD-, wiedzie ona w głównej mierze przez lodowiec, rzadko poprzecinany szczelinami. Ostatnie 60 metrów stanowi eksponowane przejście z elementami wspinaczki mikstowej ocenianej na I i II w skali UIAA. Wierzchołek główny jest najbardziej wysunięty na północ i znajduje się około 15 minut wspinaczki od wierzchołka "Madonna". Dogodnym punktem wyjścia na szczyt jest schronisko turystyczne Rifugio Vittorio Emanuele II lub Rifugio Chabod.
Gran Paradiso 22-24.06
Moja wyprawa rozpoczęła się w Ustce, wsiadłem do autobusu do Legnicy gdzie spotkałem się z czekającymi już na mnie kolegami, stamtąd już wspólnie ruszyliśmy w kierunku granicy z Niemcami w Zgorzelcu. Po przejechaniu ponad 1200 km około godziny 9 zameldowaliśmy się w Aoście a wcześniej zrobiliśmy sobie krótką sesję zdjęciową na przełączy św. Bernarda przez którą przejechaliśmy. W Aoście mieliśmy spotkać się z piątym członkiem ekipy Tomkiem, który miał dolecieć na miejsce ze Szkocji. Niestety w Aoście nie dane było nam się z nim spotkać, spotkaliśmy się z nim dopiero na campingu w Pont do którego przywiózł go Kamil. Godzina spotkania była na tyle późna, że wyjście w góry było bez sensu dlatego też pierwszą noc spędziliśmy na campingu.

Rano po spakowaniu plecaków ruszyliśmy w kierunku schroniska Vittorio Emanuele, droga ta niczym nie różni się od tatrzańskich szlaków. W pierwszym etapie prowadzi leśną ścieżką, która wyprowadza nas na alpejskie łąki. Do schroniska docieramy po około 3,5 godzinie, jak tylko weszliśmy do schroniska zaczął padać deszcz, do którego po niedługim czasie dołączyła burza co skutecznie przekonało nas do zostania na noc w schronisku, w planie było podejście wyżej i nocleg w na namiotach. Na szczęście schronisko było praktycznie puste i udało nam, się wynająć miejsca po 10 Euro. Resztę dnia spędziliśmy na odpoczynku, jedzeniu i szykowaniu się na poranny atak szczytowy. Według prognoz pogoda miała być w miarę dobra do południa a po południu deszcze, mając to na uwadze godzinę wyjścia ustaliliśmy na czwartą.

Zegarki ustawione były na godzinę trzecią i o tej godzinie wszyscy wstaliśmy i z nadzieją wyjrzeliśmy na zewnątrz aby sprawdzić pogodę. Niebo było rozgwieżdżone ale na horyzoncie widać było chmury i pojedyńcze rozbłyski bardzo odległej burzy. Mimo tych nie najlepszych symptomów pogodowych zjedliśmy śniadanie i około czwartej wyszliśmy ze schroniska. Po przejściu 150 może 200m w pionie chmur przybywało coraz więcej i zaczął padać deszcz. Wtedy to podjąłem jak się późnie okazało bardzo złą decyzję, stwierdziłem że Gran Paradiso to nie jest szczyt numer jeden i liczy się Mont Blanc a że ciągle padało a według prognoz pogoda miała się pogarszać stwierdziłem, że nie będę w tym deszczu szedł dalej i zawrócę. Koledzy postanowili wejść jeszcze troszkę wyżej i zobaczyć jak będzie dalej, ja zacząłem powoli schodzić do schroniska. Niestety moja decyzja była za bardzo pochopna, jak doszedłem do schroniska pogoda zamiast się psuć zaczęła się poprawiać co spowodowało u mnie stan zwiększonego zdenerwowania. Koledzy oczywiście zdobyli szczyt a mi pozostało oczekiwanie na nich i pogodzenie się z moją złą decyzją, pogoda tego dnia była dobra i od mojego powrotu do schroniska nie spadła ani jedna kropla deszczu. Po południu wszyscy zeszliśmy na parking i udaliśmy się przez tunel Mont Blanc do Les Houches na camping, gdzie spędziliśmy noc.

Mont Blanc - 2014
cd. wyprawy Gran Paradiso - 2014
Mont Blanc 25-27.06
Wyprawa na Mont Blanc zrodziła się w mojej głowie latem 2012 roku, wtedy to postanowiłem rozpocząć przygotowania do zdobycia dachu Europy. Rozpocząłem kompletowanie sprzętu, zbierałem wszystkie potrzebne informacje a wiosną 2013 roku odbyłem kurs wspinaczki skalnej, który służył mi do oswojenia się z technikami linowymi oraz do zapoznania się z dużą ilością węzłów wspinaczkowych. Przed wyjazdem na Mont Blanc miałem w planie odbyć co najmniej jedną wyprawę alpejską, w pierwszej wersji miał to być wyjazd na Zugspitze. Okazało się jednak, że zdobyłem również Wildspitze i Grossvenedigera oraz zaliczyłem pierwszą alpejską porażkę na Grossglocknerze. Na tych wyprawach zakończył się rok 2013 i przyszedł czas na skompletowanie ekipy, która wybierze się ze mną na dach Europy. Do tego celu posłużyło mi forum górskie, na którym wielu ludzi tak jak ja poszukuje kompanów do wspólnych górskich wypraw. Po około miesiącu może trochę dłużej zebrała się ekipa w składzie Filip, Kamil, Tomek, Sylwek czyli ja, która pojedzie samochodem z Polski oraz Tomek nr 2, który doleci na miejsce z Szkocji.
Mont Blanc (wł. Monte Bianco, pol. Biała Góra, 4810,45 m n.p.m.) – najwyższy szczyt Alp i Europy, potocznie nazywany Dachem Europy (niektórzy, w tym alpiniści zdobywający Koronę Ziemi, przyjmując inne granice Europy niż Międzynarodowa Unia Geograficzna, uważają Elbrus za szczyt europejski i tym samym najwyższy w Europie). Główny wierzchołek znajduje się na terytorium Francji w regionie Haute-Savoie i w granicach administracyjnych miasta Saint-Gervais-les-Bains. Granica francusko-włoska przebiega przez pobliski, boczny wierzchołek Mont Blanc de Courmayeur (wł. Monte Bianco di Courmayeur) (4748 m n.p.m.).
Rano spakowaliśmy się do samochodu i przejechaliśmy na bezpłatny parking Le Crozat, który znajdował się na wysokości 1420 m.n.p.m. Początek trasy to leśna droga, która momentami była bardzo stroma. Po wyjściu z leśnej drogi naszym oczom ukazała się wielka dolina, która doprowadziła nas pod czoło lodowca Bionnasay. Zaraz za doliną zaczeło zię bardziej strome podejście, które zakosami wyprowadziło na po górną stację tramwaju Mont Blanc - Orle Gniazdo. Stamtąd ruszyliśmy do schroniska o tej samej nazwie gdzie miał miejsce nasz nocleg. W pierwotnych planach mieliśmy rozłożyć namioty gdzieś w pobliżu ale dowiedzieliśmy się, że jest to kategorycznie zabronione. Pozostało nam tylko podejście wyżej do baraku Forestiere gdzie legalnie można się przespać. Jednak i tym razem uśmiechnęło się do nas szczęście i dzięki znajomości języka francuskiego przez Tomka udało nam się wynająć miejsca w schronisku za 10 Euro. Ponownie mieliśmy miejsce w cieple i pod dachem gdzie w spokoju można było zjeść i wyspać się. Koniec dnia pożegnał nas pięknym zachodem słońca, który wróżył dobrą pogodę na dzień następny.

Wyjście ze schroniska zaplanowane było na godzinę szóstą rano, w planach na ten dzień było dojście do pola namiotowego pod Tete Rosse i rozbicie namiotów. Następnie po dwóch trzech godzinach odpoczynku mieliśmy iść do schroniska Gouter i dalej na nocleg do Vallota. Do Tete Rosse dotarliśmy po około 3,5 godziny po drodze mijając barak Forestiere, ten odcinek drogi nie sprawiał żadnych trudności. Na polu namiotowym trafiliśmy na przygotowane już platformy pod namioty co wykorzystaliśmy i w niedługim czasie postawiliśmy tam nasze domki. Później przyszedł czas na posilenie się oraz przepakowanie plecaków na atak szczytowy. Około 12:30 ruszyliśmy śnieżnym podejściem w stronę osławionego kuluaru, który pokonaliśmy bez większych problemów choć patrząc na wcześniej spadające skały robiło się ciepło. Po przejściu kuluaru szybko okazało się, że niestety kolega Tomek ma lęk przed wspinaniem się po skałach co skutecznie wydłużyło czas wejścia z trzech do pięciu godzin. Obok Goutera zameldowaliśmy się przed godziną osiemnastą. Niestety podczas podejścia pogoda z całkiem niezłej zaczęła się psuć a w momencie naszego wyjścia na grań powyżej schroniska było całkowicie pochmurno, mgliście, widoczność około 10m. i pruszył lekki śnieg. Mimo tego nasza czwórka (Tomek odpuścił wejście) postanowiła ruszyć w kierunku Vallota, niestety po przejściu około 500 m. grani prowadzący (Tomek nr 2) zatrzymał się i oznajmił, że w taką pogodę dalej nie idzie i schodzi po chwili dołączył do niego Kamil, nie mając większego wyboru ja z Filipem także przystaliśmy do reszty i zgodnie zawróciliśmy. Zaczęliśmy schodzić do Tete Rosse i w połowie zejścia przekonaliśmy się jak złą decyzję podjęliśmy, niebo wypogodziło się a pogoda była piękna do popołudnia dnia następnego. Niestety nie mieliśmy już sił żeby podejść ponownie tego dnia i straciliśmy jedyną okazję na zdobycie szczytu ponieważ następne okno pogodowe miało być dopiero za trzy dni. Obok schroniska byliśmy około 21:30 i mocno zmęczeni położyliśmy się spać.

Poranek nastepnego dnia był piękny a my zamiast być na szczycie przygotowywaliśmy się do zejścia na parking. Czekaliśmy jeszcze tylko na promienie słońca, które wysuszyły mokre namioty i spakowaliśmy cały nasz sprzęt. Ruszyliśmy na dół z bagażem doświadczeń, który mam nadzieje zaprocentuje na następnej wyprawie. Tym razem się nie udało ale nie załamuje się, góra nie ucieknie a ja na pewno tam wrócę. Po zejściu na parking stwierdziliśmy, że zrobimy małe zakupy i wracamy do Polski. Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy i w Legnicy zameldowaliśmy się po godzinie piątej rano, tam pożegnałem się z kolegami i poszedłem na dworzec oczekiwać na autobus do Ustki, który dowiózł mnie na miejsce po dwudziestej wieczorem.

Dufourspitze - 2014
Dufourspitze (wł. Punta Dufour, 4634 m n.p.m.) – najwyższy szczyt w masywie Monte Rosa w Alpach Pennińskich, trzeci najwyższy szczyt Europy. Leży w Szwajcarii w kantonie Valais, blisko granicy z Włochami. Jest to trzeci co do wysokości szczyt Alp (po Mont Blanc i Mont Blanc de Courmayeur), a zatem i Europy, jeśli nie uznaje się Kaukazu za jej część, i jednocześnie najwyższy szczyt Szwajcarii. Nazwa ("szczyt Dufoura") została nadana na cześć szwajcarskiego kartografa Guillaume'a Henriego Dufoura. Droga technicznie oceniana jest na stopień PD+ (PD = fr. peu difficile – średnio trudna). Przez długi czas idzie się po lodowcu. Trudności techniczne do II+. Droga mikstowa (skała i lód) o nachyleniu do 40 stopni i dużej ekspozycji.

Na pomysł wyjazdu wpadłem wtedy gdy na forum natknąłem się na wątek o wyprawie na Dufoura, który prowadzili Marian i Krzysiek. Czytając wątek nieśmiało zapytałem czy przygarneli by jednego nieznajomego. Po zweryfikowaniu mojej osoby Marian dał mi zielone światło do wyjazdu, no i się zaczęło. Po ponad miesiącu rozmów zebrała się ośmioosobowa ekipa ludzi niestety jak to zwykle bywa nie było tak pięknie i na trzy dni przed wyjazdem wycofały się trzy osoby trochę komplikując nam plany i podnosząc koszty. Koniec końców ustaliły się dwa składy południowy (Marian i Krzysiek), którzy ruszyli przez Czechy i Niemcy i północny Ja, Rafałi i Paweł. My ruszyliśmy wspólnie od Poznania przez Niemcy do Szwajcarii. Cała nasza podróż do przełęczy Furkapass przebiegła bez najmniejszych problemów, dopiero przy zjeździe z Furki na wysokości około 2300 m o trzeciej w nocy i temperaturze około 3 stopnie złapaliśmy gumę. Niestety na wyposażeniu Audi Pawła nie było koła zapasowego tylko zestaw naprawczy, który na niewiele się zdał. Do celu mieliśmy około 150 km, płyn wpuszczony do opony trochę jednak zatamował uchodzenie powietrza i jakoś udalo nam się zjechać około 70 km lecz co 10km musięliśmy dopompowywać powietrza także nie było wesoło. Zatrzymaliśmy się obok jakiegoś warsztatu wulkanizacyjnego lecz była niedziela około 4:30 i warsztat był nieczynny w tym dniu. Postanowiliśmy poczekać na ekipę południową i wspólnie coś ustalić a że oni wyjechali 4 godziny później mieliśmy czas na sen, niestety kilka stopni na dworze skutecznie przeszkadzało. Gdy już spotkaliśmy się chłopakami postanowiliśmy przenieść co się da do samochodu Krzyśka a pustym Audi pojechał sam Paweł, jakoś udało nam się dojechać do Tasch i na nasze szczęście znaleźć warsztat gdzie zostawiliśmy samochód do naprawy. Tasch to ostatnia miejscowość do, której może dostać się człowiek własnym samochodem i musi go tam zostawić. Do właściwej miejscowości czyli Zermatt można dojechać pociągiem lub taksówkami i tak też zrobiliśmy. Ponieważ byliśmy trochę opóźnieni tą awarią postanowiliśmy częś drogi do pierwszego biwaku skrócić sobie kolejką zębata Gornergrath, która wywiozła nas na wysokość 2200 m. Stamtąd ruszyliśmy w kierunku stacji Rotenboden w pobliżu, której przewidzieliśmy pierwszy nocleg a dokładnie rzecz biorąc namioty postawiliśmy w pobliżu jeziora Rifelsee skąd mieliśmy doskonały widok na króla Alp - Matternhorn, którego niejednokrotnie sfotografowaliśmy. Po kolacji wreszcie mogliśmy położyć się do śpiworów i zasnąć po ciężkim, pełnym nie koniecznie pozytywnych wrażeń dniu.

Wstaliśmy około godziny siódmej, zjedliśmy śniadanie, oczywiście należało też uchwycić pierwsze promienie słońca na Matternhornie w obiektywach aparatów. Po spakowaniu około godziny 9:00 poszliśmy w kierunku naszego drugiego obozu czyli Obere Platje na wysokości około 3300 m. Do pokonania mieliśmy około 500 m w pionie ale to było czysto teoretycznie ponieważ na początku musieliśmy zejść około 300m do poziomu lodowca a nastepnie podejść 800 m żeby dojść do obozu. Na dworze było bardzo gorąco a plecaki ważyły ponad dwadzieścia kiogramów każdy co skutecznie spowalniało podchodzenie. Do góry ciągnęła nas jedynie myśl o zimnym piwie w schronisku. Piwo piwem ale trzaba było iść dalej i jeszcze tego dnia dostać się na miejsce drugiego biwaku. Do celu dotarliśmy około godziny 18:00. Rozłożyliśmy namioty i chłopaki poszli na mały rekonesans zobaczyć jak układają się szczeliny na pierwszym lodowcu, który mieliśmy przejść następnego dnia jeszcze w nocy. Ja nie miałem już siły na nic i oddałem się tylko odpoczynkowi. O godzinie 20:00 wszyscy leżeliśmy już w śpiworach z budzikami ustawionymi na godzine drugą w nocy. Pogoda na następny dzień miała być super czyli lampa więc usypialiśmy z optymizmem.

Niestety około północy zaczął padać śnieg co trochę wpłynęło na moje morale. O planowanej godzinie pobudki na niebie poza chmurami nie było nic widać. Stwierdziliśmy, że poleżymy jeszcze z pół godziny i zobaczymy co się zmieni choć sami nie wierzyliśmy w cuda. O godzinie 2:30 Marian stojąc obok naszego namiotu krzyczy, że widać gwiazdy i trzeba ruszać dupy. Chciał nie chciał trzeba było wyłazić z ciepłych śpiworów i zacząć przygotowania do ataku szczytowego. Zanim się ruszyliśmy, ubraliśmy całe żelastwo na siebie i stanęliśmy gotowi do wyjścia wybiła godzina czwarta rano. Na początek do przejścia był lodowiec, który poprzedniego dnia chłopaki spenetrowali co choć trochę ułatwilo nam przejście wszystkich szczelin w ciemnościach. Po przejściu lodowca zaczęło się długie i mozolne podejście w kierunku Dufourspitze. Po około czterech godzinach takiego człapania osiągnęliśmy wysokośc 4100 m, w tym momencie moje ciało kategorycznie powiedziało dość, potrzebowałem długiego odpoczynku niestety pogoda na zewnątrz nie była do tego najlepsza co prawda świeciło słońce ale był duży mróz a droga na Dufoura jest praktycznie cała w cieniu. Postanowiłem się odłączyć od chłopaków myśląc o wycofie, jednak nie poddałem się i powiedziałem, że pójdę za nimi swoim tempem i zobaczymy co będzie, gdzie uda mi sie dojść. Niestety sam nie wierzyłem w to co mówię bo wiedziałem, że wyżej czekają mnie szczeliny wielkości czteropiętrowego bloku. Idąc w kierunku szczytu cały czas udawało mi się trzymać kontakt wzrokowy z kolegami, Przerwy robiłem sobie tak jak mi odpowiadało co spowodowało, że posuwałem sie do przodu w całkiem nie złym tempie. Nawet nie wiem kiedy dotarłem do pierwszego mostka śnieżnego na szczeliną, zatrzymałem się i pomyślałem albo ryzykuję i przechodzę albo wycof a, że porażek w tym roku było już dostatecznie dużo powiedziałem sobie "raz kozie śmierć" i przeszedłem, ja żyję czyli można, to dało mi sporego kopa w dupę. Poszedłem dalej gdzie czekał na mnie kolejny taki mostek, który jeżył włosy na każdej części ciała i ... skoro to piszę ten mostek też pokonałem (co w późniejszym czasie Krzysiek zkwitował, że jestem chłop z jajami), do przełęczy Silbersattel nie było już żadnych problemów, idąc dalej zobaczyłem jak koledzy zaczynaja ostatnie podejście w kominie nad przełęczą. Powiedziałem sobie wtedy, że już nic mnie nie powstrzyma i wejdę na ten szczyt. po kilkudziesiąciu minutach dogoniłem chłopaków ustawiając się tuż za nimi na początku komina na wysokości nieco powyżej 4500m. Komin ten był o nachyleniu stoku około 70 stopni, pokrywał go śnieg pod, którym w wielu miejscach był lód. Dla ułatwienia w kominie rozciągnięte są liny poręczowe, które bardzo pomogły w asekuracji prusikami. Przed nami był ostatni najtrudniejszy moment wspinaczki na Dufoura, którego nie sposób pokonać bez asekuracji i użycia czekana w połączeniu z rakami. Wspinaczka kominem zajęła nam około 1,5 godziny wyprowadzając nas na właścią grań szczytową, która też nie należała dla ludzi o słabych nerwach, na szczęście do szczytu pozostało niespełna 30 metrów w poziomie. O godzinie 12:55, 16.09.2014 stanąłem na szczycie, Dufourspitze 4634 m.n.p.m. zdobyty. Nastepnie były gratulacje, sesja foto i niestety długie i monotonne zejście do namiotów. W obozie byliśmy okolo godziny 17:00, zjedliśmy kolację, pogadaliśmy (Krzysiek który był na Blanku stwierdził, że to deptak w porównaniu do Dufoura) i szczęśliwi położyliśmy się spać.
Następnego dnia pozbieraliśmy nasz sprzęt i ponownie z ciężkimi plecakami ruszyliśmy w drogę powrotną. Bez problemów dostaliśmy sie do stacji kolejki - Rotenboden skąd postanowiliśmy zjechać do Zermatt i dalej pociągiem do Tasch. Tam odebraliśmy samochody z parkingu, przebraliśmy się i wszyscy (oprócz kierowcy) wypiliśmy po piwie zwycięzcy. Przed nami pozostała tylko długa droga do Polski.