ALPY 2015-2018

ALPY 2013-2014

  • Dufourspitze 2014
  • Mont Blanc 2014
  • Gran Paradiso 2014
  • Wildspitze 2013
  • Zugspitze 2013
    i Ferrata Drachenwand
  • Grossvenediger 2013
  • Grossglockner 2013

TATRY 2018-2024

TATRY 2017

TATRY 2015-2016

TATRY 2010-2014

GÓRY INNE 2011-2025

Dufourspitze - 2014


Matterhorn



Dufourspitze (wł. Punta Dufour, 4634 m n.p.m.) – najwyższy szczyt w masywie Monte Rosa w Alpach Pennińskich, trzeci najwyższy szczyt Europy. Leży w Szwajcarii w kantonie Valais, blisko granicy z Włochami. Jest to trzeci co do wysokości szczyt Alp (po Mont Blanc i Mont Blanc de Courmayeur), a zatem i Europy, jeśli nie uznaje się Kaukazu za jej część, i jednocześnie najwyższy szczyt Szwajcarii. Nazwa ("szczyt Dufoura") została nadana na cześć szwajcarskiego kartografa Guillaume'a Henriego Dufoura. Droga technicznie oceniana jest na stopień PD+ (PD = fr. peu difficile – średnio trudna). Przez długi czas idzie się po lodowcu. Trudności techniczne do II+. Droga mikstowa (skała i lód) o nachyleniu do 40 stopni i dużej ekspozycji.




Na pomysł wyjazdu wpadłem wtedy gdy na forum natknąłem się na wątek o wyprawie na Dufoura, który prowadzili Marian i Krzysiek. Czytając wątek nieśmiało zapytałem czy przygarneli by jednego nieznajomego. Po zweryfikowaniu mojej osoby Marian dał mi zielone światło do wyjazdu, no i się zaczęło. Po ponad miesiącu rozmów zebrała się ośmioosobowa ekipa ludzi niestety jak to zwykle bywa nie było tak pięknie i na trzy dni przed wyjazdem wycofały się trzy osoby trochę komplikując nam plany i podnosząc koszty. Koniec końców ustaliły się dwa składy południowy (Marian i Krzysiek), którzy ruszyli przez Czechy i Niemcy i północny Ja, Rafałi i Paweł. My ruszyliśmy wspólnie od Poznania przez Niemcy do Szwajcarii. Cała nasza podróż do przełęczy Furkapass przebiegła bez najmniejszych problemów, dopiero przy zjeździe z Furki na wysokości około 2300 m o trzeciej w nocy i temperaturze około 3 stopnie złapaliśmy gumę. Niestety na wyposażeniu Audi Pawła nie było koła zapasowego tylko zestaw naprawczy, który na niewiele się zdał. Do celu mieliśmy około 150 km, płyn wpuszczony do opony trochę jednak zatamował uchodzenie powietrza i jakoś udalo nam się zjechać około 70 km lecz co 10km musięliśmy dopompowywać powietrza także nie było wesoło. Zatrzymaliśmy się obok jakiegoś warsztatu wulkanizacyjnego lecz była niedziela około 4:30 i warsztat był nieczynny w tym dniu. Postanowiliśmy poczekać na ekipę południową i wspólnie coś ustalić a że oni wyjechali 4 godziny później mieliśmy czas na sen, niestety kilka stopni na dworze skutecznie przeszkadzało. Gdy już spotkaliśmy się chłopakami postanowiliśmy przenieść co się da do samochodu Krzyśka a pustym Audi pojechał sam Paweł, jakoś udało nam się dojechać do Tasch i na nasze szczęście znaleźć warsztat gdzie zostawiliśmy samochód do naprawy. Tasch to ostatnia miejscowość do, której może dostać się człowiek własnym samochodem i musi go tam zostawić. Do właściwej miejscowości czyli Zermatt można dojechać pociągiem lub taksówkami i tak też zrobiliśmy. Ponieważ byliśmy trochę opóźnieni tą awarią postanowiliśmy częś drogi do pierwszego biwaku skrócić sobie kolejką zębata Gornergrath, która wywiozła nas na wysokość 2200 m. Stamtąd ruszyliśmy w kierunku stacji Rotenboden w pobliżu, której przewidzieliśmy pierwszy nocleg a dokładnie rzecz biorąc namioty postawiliśmy w pobliżu jeziora Rifelsee skąd mieliśmy doskonały widok na króla Alp - Matternhorn, którego niejednokrotnie sfotografowaliśmy. Po kolacji wreszcie mogliśmy położyć się do śpiworów i zasnąć po ciężkim, pełnym nie koniecznie pozytywnych wrażeń dniu.



Wstaliśmy około godziny siódmej, zjedliśmy śniadanie, oczywiście należało też uchwycić pierwsze promienie słońca na Matternhornie w obiektywach aparatów. Po spakowaniu około godziny 9:00 poszliśmy w kierunku naszego drugiego obozu czyli Obere Platje na wysokości około 3300 m. Do pokonania mieliśmy około 500 m w pionie ale to było czysto teoretycznie ponieważ na początku musieliśmy zejść około 300m do poziomu lodowca a nastepnie podejść 800 m żeby dojść do obozu. Na dworze było bardzo gorąco a plecaki ważyły ponad dwadzieścia kiogramów każdy co skutecznie spowalniało podchodzenie. Do góry ciągnęła nas jedynie myśl o zimnym piwie w schronisku. Piwo piwem ale trzaba było iść dalej i jeszcze tego dnia dostać się na miejsce drugiego biwaku. Do celu dotarliśmy około godziny 18:00. Rozłożyliśmy namioty i chłopaki poszli na mały rekonesans zobaczyć jak układają się szczeliny na pierwszym lodowcu, który mieliśmy przejść następnego dnia jeszcze w nocy. Ja nie miałem już siły na nic i oddałem się tylko odpoczynkowi. O godzinie 20:00 wszyscy leżeliśmy już w śpiworach z budzikami ustawionymi na godzine drugą w nocy. Pogoda na następny dzień miała być super czyli lampa więc usypialiśmy z optymizmem.



Niestety około północy zaczął padać śnieg co trochę wpłynęło na moje morale. O planowanej godzinie pobudki na niebie poza chmurami nie było nic widać. Stwierdziliśmy, że poleżymy jeszcze z pół godziny i zobaczymy co się zmieni choć sami nie wierzyliśmy w cuda. O godzinie 2:30 Marian stojąc obok naszego namiotu krzyczy, że widać gwiazdy i trzeba ruszać dupy. Chciał nie chciał trzeba było wyłazić z ciepłych śpiworów i zacząć przygotowania do ataku szczytowego. Zanim się ruszyliśmy, ubraliśmy całe żelastwo na siebie i stanęliśmy gotowi do wyjścia wybiła godzina czwarta rano. Na początek do przejścia był lodowiec, który poprzedniego dnia chłopaki spenetrowali co choć trochę ułatwilo nam przejście wszystkich szczelin w ciemnościach. Po przejściu lodowca zaczęło się długie i mozolne podejście w kierunku Dufourspitze. Po około czterech godzinach takiego człapania osiągnęliśmy wysokośc 4100 m, w tym momencie moje ciało kategorycznie powiedziało dość, potrzebowałem długiego odpoczynku niestety pogoda na zewnątrz nie była do tego najlepsza co prawda świeciło słońce ale był duży mróz a droga na Dufoura jest praktycznie cała w cieniu. Postanowiłem się odłączyć od chłopaków myśląc o wycofie, jednak nie poddałem się i powiedziałem, że pójdę za nimi swoim tempem i zobaczymy co będzie, gdzie uda mi sie dojść. Niestety sam nie wierzyłem w to co mówię bo wiedziałem, że wyżej czekają mnie szczeliny wielkości czteropiętrowego bloku. Idąc w kierunku szczytu cały czas udawało mi się trzymać kontakt wzrokowy z kolegami, Przerwy robiłem sobie tak jak mi odpowiadało co spowodowało, że posuwałem sie do przodu w całkiem nie złym tempie. Nawet nie wiem kiedy dotarłem do pierwszego mostka śnieżnego na szczeliną, zatrzymałem się i pomyślałem albo ryzykuję i przechodzę albo wycof a, że porażek w tym roku było już dostatecznie dużo powiedziałem sobie "raz kozie śmierć" i przeszedłem, ja żyję czyli można, to dało mi sporego kopa w dupę. Poszedłem dalej gdzie czekał na mnie kolejny taki mostek, który jeżył włosy na każdej części ciała i ... skoro to piszę ten mostek też pokonałem (co w późniejszym czasie Krzysiek zkwitował, że jestem chłop z jajami), do przełęczy Silbersattel nie było już żadnych problemów, idąc dalej zobaczyłem jak koledzy zaczynaja ostatnie podejście w kominie nad przełęczą. Powiedziałem sobie wtedy, że już nic mnie nie powstrzyma i wejdę na ten szczyt. po kilkudziesiąciu minutach dogoniłem chłopaków ustawiając się tuż za nimi na początku komina na wysokości nieco powyżej 4500m. Komin ten był o nachyleniu stoku około 70 stopni, pokrywał go śnieg pod, którym w wielu miejscach był lód. Dla ułatwienia w kominie rozciągnięte są liny poręczowe, które bardzo pomogły w asekuracji prusikami. Przed nami był ostatni najtrudniejszy moment wspinaczki na Dufoura, którego nie sposób pokonać bez asekuracji i użycia czekana w połączeniu z rakami. Wspinaczka kominem zajęła nam około 1,5 godziny wyprowadzając nas na właścią grań szczytową, która też nie należała dla ludzi o słabych nerwach, na szczęście do szczytu pozostało niespełna 30 metrów w poziomie. O godzinie 12:55, 16.09.2014 stanąłem na szczycie, Dufourspitze 4634 m.n.p.m. zdobyty. Nastepnie były gratulacje, sesja foto i niestety długie i monotonne zejście do namiotów. W obozie byliśmy okolo godziny 17:00, zjedliśmy kolację, pogadaliśmy (Krzysiek który był na Blanku stwierdził, że to deptak w porównaniu do Dufoura) i szczęśliwi położyliśmy się spać.

Film z wyprawy




Następnego dnia pozbieraliśmy nasz sprzęt i ponownie z ciężkimi plecakami ruszyliśmy w drogę powrotną. Bez problemów dostaliśmy sie do stacji kolejki - Rotenboden skąd postanowiliśmy zjechać do Zermatt i dalej pociągiem do Tasch. Tam odebraliśmy samochody z parkingu, przebraliśmy się i wszyscy (oprócz kierowcy) wypiliśmy po piwie zwycięzcy. Przed nami pozostała tylko długa droga do Polski.

Do góry